Chris powoli otworzył oczy. Nadal dziwnie szumiało mu w uszach, ale zignorował ten fakt. Jego uwagę zwróciły jasne ściany małego pokoju, w którym leżał. Przykryty był grubą kołdrą i kocem, a obok na szafce ujrzał bandaż, gazę, spirytus, kubek i jakieś białe tabletki. Zamrugał kilka razy.
Poczuł lekki ból w lewym ramieniu i po chwili uświadomił sobie, że nie ma bladego pojęcia, gdzie i z jakiej racji się znajduje, co się wcześniej stało i dlaczego do cholery jest mu tak zimno, chociaż w kominku, po drugiej stronie pokoju, pali się ogień.
Wtem usłyszał stłumiony stukot butów o podłogę. Następnie drzwi wejściowe zaskrzypiały i otworzyły się lekko. Wstrzymał oddech.
Do pokoju wkroczył całkiem wysoki i przystojny mężczyzna, o ciemnych, krótkich włosach i jasnoniebieskich oczach, których spojrzenie przeszywało na wskroś niczym ostrze lodu. Miał bladą, kwadratową twarz, zaróżowione od zimna policzki oraz lekki, trzydniowy zarost.
- Całkiem nieźle się trzymasz - powiedział, spoglądając z ukosa na zdezorientowanego Chrisa.
Podszedł do szafki i usiadł na starym, odrapanym krześle.
- Jak się czujesz? - spytał, wyjmując z szuflady gazetę i otwierając ją na losowej stronie.
- Trzymasz to... - pokazał palcem - Do góry nogami.
Mężczyzna pokręcił głową i odwrócił gazetę.
- Zadowolony?
- Wolałbym usatysfakcjonowany. A teraz gadaj, kim jesteś, co ja tu robię i jakimi narkotykami mnie nafaszerowałeś.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.
- Roy - wyciągnął przed siebie rękę.
Chris spojrzał na niego spod przymrużonych oczu i z pewną dozą nieufności; mimo wszystko nie uścisnął jego dłoni, ani się nie odezwał.
- Spokojnie, od witamin się nie uzależnisz, chociaż ludzie mają czasem dziwne fetysze. Jak cię zwą?
- Nie odkrywam swoich kart przed nieznajomymi - mruknął Chris.
- Przecież już mnie znasz. Całe... - spojrzał na zegarek - pół minuty. To dużo.
Chris prychnął i poprawił się do siadu. Poczuł, że nogi ma dziwnie zdrętwiałe i zimne, okrył je więc lepiej kocem i kołdrą.
- W twojej sytuacji taka znajomość to skarb. Zwłaszcza, gdy osobą, której najbardziej nie powinieneś ufać, jesteś teraz ty sam.
Chris spojrzał na niego jak na kompletnego wariata i już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale odpowiednio szybko ugryzł się w język.
- Co tak milczysz? - mruknął Roy, przeglądając gazetę - Mów, jak cie zwą, to powiem więcej.
- Chris. Albo Kapelusznik. Mów sobie jak chcesz - odparł.
- Tak trochę nie masz kapelusza.
- I w tym morał całej bajki.
To zdanie było jednym z powiedzonek Chrisa, które zwykł mówić z entuzjazmem i humorem; teraz jednak, gapiąc się na ciemnowłosego dziwaka, nie mógł wysilić się nawet na najdrobniejszy uśmiech. Nie pocieszał go również fakt jego beznadziejnej sytuacji, że leżał w łóżku obcego faceta z poranioną ręką, bo coś go wczoraj dziabnęło. O ile wczoraj nie było trzy dni temu.
- Dobra, a teraz zadam ci bardzo ważne pytanie - zaczął Roy.
- No słucham.
- Umiesz grać w pokera? Bo z kieszeni wypadły ci karty i...
- Do chuja pana! - przerwał mu z krzykiem Kapelusznik - Co to ma kurwa być?! Mów do cholery, co się tu odpierdala, a nie o pieprzone karty będziesz teraz pytał!
Nastała chwila ciszy.
- ...Bo fajnie by było czymś zabić czas, a 52 godziny jazdy pociągiem to jednak dużo.
- Jakim kurwa znowu pociągiem.
- Masz rację, lepiej moim samochodem. Lepsze warunki i mniej potencjalnych ofiar zombie. Nie licząc ciebie, oczywiście.
- O czym ty do mnie kurwa mówisz?! - Chris już nie wytrzymywał, i gdyby tylko miał siłę wstać z łóżka, przywaliłby Royowi z pięści w tę jego piękną mordę.
Ten zaś złożył gazetę i odłożył ją na szafkę. Oparł się wygodnie na krześle, założył nogę na nogę i wziął głęboki wdech.
- A teraz słuchaj i się nie denerwuj. Jest 3 stycznia 1996 roku, dwa dni po wybuchu epidemii wirusa. Inaczej apokalipsy zombie. Jak zwał tak zwał, chodzi o to samo. Jak cię takie gówno dziabnie to kszzz - przejechał sobie palcem po krtani - game over. Ale z tobą jest inaczej, i to dzięki mnie - uśmiechnął się dumnie.
Chris spojrzał na niego jak na chorego psychicznie człowieka i kopara mu opadła ze zdziwienia połączonego z dziwnym zmieszaniem.
- Co jest... inaczej? - spytał.
- Spójrz na swoją rękę.
Chris odwinął bandaż z lewego ramienia, co nie było ani zbyt mądre, ani zbyt przyjemne. Jego oczom ukazała się paskudna, czarno-czerwona rana ze śladami wgryzionych w skórę zębów, której brzegi były poszarpane a skóra wokół sina i w dziwnych, swędzących krostkach. Skrzywił się i na sam widok zachciało mu się zwrócić obiad, którego nie zjadł od 2 dni.
- Wiem, że coś mnie udziabało... To było zombie? Dobra, bardzo logiczne, ale skąd się do jasnej ciasnej wzięło w moim barze?
- A ja ci na wróżbitę wyglądam czy co? - odparł Roy - Chuj wie. Spadło z nieba. Jakiś wirus, jak to piszą. W ciągu kilku, kilkunastu minut, a czasem nawet i sekund całkowicie opanowuje organizm, powoduje natychmiastowe obumieranie komórek, w skrócie: zgnilizna. Tracisz zmysły i są z ciebie chodzące zwłoki. Zarąbiście, nie?
- To jakim cudem jeszcze żyję...?
Roy uśmiechnął się pod nosem.
- Dzięki mnie, a jak. Zgarnąłem cię z ulicy, półprzytomny leżałeś w śniegu, prawie ci dupa odmarzła. Ale to Cię uratowało, bo śnieg schłodził ranę i zapobiegł rozwijaniu się wirusa. Potem wystarczyło to przemyć i zabezpieczyć i dać jakąś aspirynę. Buła z masłem.
- Jesteś lekarzem?
- Nie, kurwa się bawię. A tak serio, ukończyłem kursy pierwszej pomocy. Poza tym, skład leków i apteczkę nawet głupi ogarnie.
Chris zawinął z powrotem ranę w opatrunek.
- Nie wiedziałem, że na kursach robią zajęcia z apokalipsy zombie, a na ugryzienie działa aspiryna.
- Dobra, nie pytaj, co ci dałem, bo sam nie wiem, co to za gówno jest. Ważne, ze działa, a skoro działa, to wcale nie takie głupie.
- Jeśli umrę od tego to cię zabiję.
- Ciekawe, jak - zaśmiał się z wyższością.
- Zniczem zza grobu.
- Spoko, twoja wola panie. Jeśli wolisz umrzeć od wirusa, to twoja sprawa. Osobiście polecam leki.
Roy rzucił mu na łóżko mały, plastikowy, odkręcany pojemniczek, w którym grzechotały tabletki. Chris wziął go do rąk, po czym spojrzał nieufnie na mężczyznę.
- Twoja decyzja, czy mi zaufasz. Jakby co, to jedna na dzień. Masz zapas na jakiś... miesiąc? Do tego czasu musisz się dostać do Nowego Jorku. Pomogą ci tam lepiej niż ja.
- W sensie... lekarze?
- No, można tak powiedzieć. Bardziej chyba naukowcy. No wiesz, to cud że nie jesteś jeszcze zombie. Pewnie będą na tobie testować prototypy lekarstwa, chociaż bardziej by się chyba szczepionka przydała...
- Czyli mam robić za królika doświadczalnego? - mruknął.- Nie, dziękuję.
- No królik i Kapelusznik to chyba nawet w jednej bajce byli.
- Kurwa, ale zabawne,
- Ale pamiętaj, masz miesiąc.
- Tylko jak mam się tam, kurwa, dostać, przecież to jest... No... W chuj daleko. Poza tym, gdzie ja w ogóle jestem?
- Nie martw się - Roy wstał z krzesła i podszedł dorzucić drewna do kominka. - Godzinę drogi od tej twojej wiochy, nadal stan Wyoming. Do Nowego Jorku to będzie kilka dni samochodem, ale damy radę.
Chris westchnął.
- Czekaj. MY damy radę?
- No, tak. Mam parę spraw do załatwienia. Rodzinka i takie tam.
"Rodzina" - to słowo wryło się w głowę Chrisa i jak wlazło, tak nie chciało wyjść. Nagle przypomniało mu się wszystko, cale te zamglone wydarzenia sprzed dwóch dni.
- Ej, Roy... Widziałeś może, co z tym barem się stało? Byli tam ludzie? Żywi?
Odpowiedziała mu cisza.
- Widziałem tylko ciebie przy drodze. I grupkę zombie jakąś milę dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz