Chris czuł, jak gorąca woda spływa boleśnie po jego nagim ciele, jakby wypalając trwałe blizny na powierzchni odsłoniętych mięśni. Każda kropla była od poprzedniej cięższa i gorętsza, dolewała wina do i tak już pełnej goryczy czary, z której trunek już dawno powinien był się przelać na biały obrus, a jakimś cudem pozostawał wewnątrz, zatrzymany na krawędzi, jakby kielich nie posiadał dna i końca.
Rana, owinięta zmoczonym już bandażem i gazą, bolała go niemiłosiernie, ale zamglone myśli tłumiły ten ból. Roy mówił mu, że ma nie siedzieć pod prysznicem dłużej niż 15 minut, bo coś tam, ale Chris go już wtedy nie słuchał i tak właściwie to miał gdzieś jego słowa, także kąpiel brał już dobre pół godziny. A gdzieś w tle jakby słyszał wrzaski wkurzonego młodego mężczyzny, ale nie skupiał się nad nimi na tyle, by rozróżniać słowa.
Słyszał tylko szum tryskającej ze słuchawki wody, która następnie odbijała się od brodzika i wyłożonej płytkami łazienkowymi ściany. W dźwiękach tych znajdował nie tyle wyciszenie czy ukojenie, co zrozumienie i urzeczywistnienie jego własnych myśli, które odbijały się od jednej kości czaszki do drugiej, coraz szybciej, mocniej i boleśniej, i tak na okrągło, bez ustanku.
A myślał o rodzinie. Rodzinie, którą zostawił tamtej nocy w gospodzie, bo nie mógł przedrzeć się przez chmarę pokrytych zgnilizną kreatur, które próbowały się dobrać do jego skóry. Cudem wyczołgał się między nimi na kolanach, praktycznie na oślep, nic nie widząc, bo obraz mu się zamazywał, a zmysł równowagi przestał działać.
Był na siebie zły i miał ochotę rozwalić cały prysznic i płytki gołymi pięściami, ale ostatecznie się powstrzymał, wiedząc, że porani sobie tylko knykcie, a pomocy uzdrowiciela Roya Nie Znał Nazwiska wolał uniknąć.
Nie miał bladego pojęcia, co się stało z jego matką i młodszym bratem. Nie widział, żeby wychodzili z kuchni przed północą, nie widział ich też w rozszalałym tłumie panikujących uczestników imprezy - chociaż wtedy był już półprzytomny od ugryzienia, mógł ich zwyczajnie przeoczyć. Nie słyszał jednak ich krzyków, matka z pewnością by go wołała, szukała.... Z drugiej strony cieszył się, że ich nie słyszał. Wtedy miałby pewność, że coś ich dorwało, a wrzaski te nawiedzałyby go po nocach z dodatkiem strasznych, wyimaginowanych wizji. A co, jeśli coś ich załatwiło po cichu? Zombie aż takie głośne nie były, oprócz tego, że wydawały z siebie niezidentyfikowane dźwięki w próbie wymówienia czegokolwiek i zachowywały się jak słonie w składzie porcelany. Trochę też charczały i warczały jak psy, ale przy szumie wody z mycia naczyń można było nie zwrócić na to uwagi...
Zakręcił kurek i chwilę jeszcze stał w brodziku, czując, jak woda spływa mu z mokrych włosów po karku, następnie po plecach, naznaczając go krętymi, niewidzialnymi śladami. Westchnął. Żyją, czy nie żyją... Musiał tam wrócić. Postanowił, że wróci do gospody i znajdzie ich - jako zwłoki, czy kreatury. A jak ich nie znajdzie, będzie wiedział, że albo przeżyli, albo złączyli się z chordą innych zombie przemierzających ulice mile dalej.
Katastrofa zombie. Apokalipsa. Wirus. Wydawało mu się to nadzwyczaj śmieszne i nieprawdopodobne, ale ból w ręce czynił to realnym. Miał wrażenie, jakby oglądał bardzo tandetny film w kinie albo grał w słownego rpga z kumplami. Ewentualnie czytał nad wyraz słaby thriller dla młodzieży, co było już mniej prawdopodobne, bo nie czytał książek. Mimo to.. Apokalipsa. No i co? To nie koniec świata, przynajmniej nie teraz. Jeszcze nie. I co? Trzeba żyć dalej, chyba... Ciekawiło go, co z tym faktem zrobią władze, inni ludzie, czy to wybuchło tylko w Stanach, czy na całym świecie i co to właściwie do cholery jest. Z jakiej racji i dlaczego ludzie zamieniają się w bezmyślne, dzikie stwory, skąd wziął się ten cholerny wirus i czemu obrócił życie wszystkich do góry nogami? Jak z tym żyć, jak sobie poradzić? Już nie myślał o sobie, bo stwierdził, że jakoś przewegetuje, niczym warzywo, ale co to będzie za życie? Czy będzie to życie warte tego, by je przeżyć? Czy lepiej już teraz strzelić sobie w łeb i oszczędzić sobie cierpienia, a także widoków tego, jakie żniwa zbiera ono na zewnątrz?
Wyszedł na posadzkę wyłożoną zielonymi kafelkami i chwycił do ręki ręcznik, który rzucił mu wcześniej Roy. Chwilę patrząc na niego Chris myślał, czy aby na pewno był to czysty, wyprany i nieużywany ręcznik. Potem jednak stwierdził, że przecież jest "apokalipsa" i w sumie mało go to obchodzi, ewentualnie bakterie go zabiją, ale mówi się trudno i żyje się dalej.
Spojrzał na przytargane ze sobą ubrania i zorientował się, że były to te same ciuchy, które miał na sobie podczas feralnego sylwestra, tyle że wyprane. Sztywna biała koszula (nawet nie było widać plam krwi!), czarne dżinsy, gacie, skarpety i nawet pasek. Wtedy uświadomił sobie, że odzież, w której przespał dwa dni w łóżku Roya to nie była ta, którą miał teraz przed sobą. Czyli były to inne ciuchy... Także Roya. Czyli ktoś go musiał w to wszystko przebrać... Fuj. Na samą myśl chciał zwymiotować, tylko trochę nie miał czym, ewentualnie własną śliną i sokiem żołądkowym. Rozumiałby to jeszcze, gdyby Roy był jakiś pielęgniarzem czy nawet wolontariuszem podcierającym dupy staruszkom w domu pomocy, ale żeby tak bezceremonialne i bez jego zgody ściągać mu gacie z tyłka... Toż to było jak gwałt na jego duszy. Na ciele chyba nie. Chociaż nie był tego taki pewien.
I znowu miał ochotę wyrzygać swoje wnętrzności.
"Spokojnie, jest apokalipsa zombie, to cię wcale nie obchodzi. Żyje się dalej. Skoro przeżyłeś dziabnięcie potwora to jakiś gwałt cię nie zabije. W ciążę nie zajdziesz, luzik."
Ubrał się i przeczesując palcami mokre włosy, wyszedł z łazienki na mały, wąski i ciemny korytarz dosyć obskórnego domu.
- Ileż można czekać - usłyszał marudzenie Roya - Musiałeś sobie makijaż zrobić, czy co? Rany, nawet moja siostra tyle w kiblu nie siedzi.
- Niech zgadnę, bo się nie maluje? - mruknął Chris.
Wszedł za głosem faceta do pomieszczenia, które wyglądało jak salon. Na środku stała długa, niska, stara ława niczym z chińskiego targu, a po jej obu stronach zielone fotele. Nie było to ani ładne ani praktyczne, fotele były za wysoko, a ława za nisko, już lepsze byłyby te chińskie pufy albo nawet zwykłe poduszki.
Naprzeciw foteli i ławy znajdowało się stara meblościanka, zawierająca w sobie szafki, półki, komodę i szafę. Na jednej z półek zauważył nawet zestaw do parzenia herbaty.
- Ktoś tu jest fanem chińszczyzny? - spytał.
Roy opuścił gazetę na kolana i zsunął z nosa okulary (on miał okulary?). Odchrząknął i odparł:
- Nie mój dom, więc nie wiem.
Chrisa zatkało.
- To gdzie my, kurwa, jesteśmy...
- Dom świętej pamięci dziadków. - westchnął - Uprzedzając następne pytania, bo się jakiś ciekawski zrobiłeś, to było to tak: zostałem chwilowo bez własnego mieszkania, więc żeby się gdzieś podziać, siostra odstąpiła mi dom dziadków, który miał iść pod sprzedaż.
- Po co siostrze dom dziadków?
- Dostała w spadku. Babka ją lubiła, a mnie wręcz przeciwnie.
Kapelusznik skinął głową, udając że rozumie i jakkolwiek go to obchodzi, po czym usiadł w drugim fotelu i podparł brodę na dłoni.
- Masz tu coś może do żarcia? - spytał po chwili - Tak jakby umieram z głodu od trzech dni, a ciebie to..
Spojrzał na Roya, kreślącego coś długopisem w gazecie. Na chwilę zamilkł, po czym warknął:
- Czy ty kurwa rozwiązujesz krzyżówki?!
Roy powoli obrócił głowę w jego stronę.
- Styl pływacki, na pięć liter?
- Ty chyba sobie jaja robisz.... - wymruczał zadziwiony i poirytowane jednocześnie - Żabka. Albo kraul.
- O, pasuje. Dzięki.
Chris chrząknął głośno.
- To co z tym żarciem?
- A masz dwie lewe ręce, że sobie zrobić nie możesz? Matko, przez 3 dni karmiłem cię jak niemowlę, mam już dosyć.
Chris wgapiał się na niego szeroko otwartymi oczami i z otwartą buzią. Roy zerknął na niego znad krzyżówki.
- Ach, no tak, oczywiście, że nie pamiętasz. Niewdzięczniku ty. A teraz rusz dupę i sobie zrób, no nie wiem, jajecznicę. Przy okazji mi też.
***
Siedzieli przy małym, kwadratowym stole kuchennym i zjadali w szalenie głodomorczym pędzie kolejne porcje żółtej, pachnącej jajecznicy z dodatkiem kiełbasy.
- Ty, to jeszt napławdę dobłe - stwierdził Roy, mówiąc to całkiem żywo i entuzjastycznie.
- Nie gadaj z pełnymi ustami.
- Ale serio - dodał Roy, przełknął to co miał w ustach, po czym wpakował sobie kolejny widelec jajecznicy do buzi i mówił dalej: - Niby szwykła jajecznicza, ale to jeszt coś. Szacun.
- Dzięki - odpowiedział Chris i nawet się uśmiechnął zadowolony pochlebstwami, które karmiły jego ego. - Wiesz, jak robi się za kucharza w rodzinnym biznesie to umiejętności przybywa. I nawet takie banalne rzeczy zaczynają smakować.
- Może to nie jest dzieło sztuki ale da się przełknąć.
- Przed chwilą mówiłeś co innego... - mruknął Chris.
- Oj tam, nie gadaj tylko żryj.
Kiedy skończyli posiłek, Kapelusznik wrzucił brudne talerze i patelnię do zlewu. Stwierdził, ze niekoniecznie chce mu się zmywać, dlatego też wrócił do stołu i rozparł się na twardym, sosnowym krześle.
"Niech Royek sobie sam zmywa, nie jestem jego pokojówką. Może i uratował mi życie ale to nie znaczy, że będę odwalać za niego całą brudną robotę. Bo jeszcze przebierze mnie w seksowny strój japońskiej pokojówki-kelnereczki, pieprzony fetyszysta. Brrr."
- Ej, Roy... - zaczął po chwili - Czemu właściwie mnie wtedy uratowałeś? Przecież wyglądałem jak trup. A poza tym, w każdej chwili mogłem zamienić się w zombie. Po co tak ryzykowałeś? W ogóle, skąd się tam wziąłeś?
Roy podszedł do szafki i wyciągnął z niej paczkę papierosów.
- Chcesz? - spytał.
- Mogę chcieć.
Roy wyjął 2 skręty i podał jednego Chrisowi, następnie z kieszeni spodni wydłubał zapalniczkę i odpalił papierosa.
- To... Skomplikowane - podał zapalniczkę Kapelusznikowi - Miałem się spotkać z dziewczyną. Jechała pociągiem, bo mieszka trochę dalej, więc wyjechałem pod stację, a jej ani widu, ani słychu. Zmartwiłem się, nie powiem, wydzwaniałem do niej, a ona po 10 razie w końcu odbiera i mówi, że - tu zaczął udawać słodki, piskliwy głosik - "sorry, ale nie dam rady, a tak w ogóle, to już jestem na innej imprezie i z kim innym, i w sumie to już nie chcę cię znać, także daj se siana, ale to koniec z nami, nara."
Chris parsknął śmiechem i zaczął krztusić się dymem z papierosa.
- Sorry - mruknął, gdy Roy spojrzał na niego morderczym wzrokiem - Niech zgadnę, może jeszcze miała na imię Selena?
- Pieprzony wróżbita - wyszeptał Roy z niedowierzaniem.
- Znałem taką jedną, głupia pusta lala. Mam nadzieję, że zombiaki odgryzły jej łeb. I temu jej pantoflarzowi. - Zaciągnął się dymem, po czym odsunął papierosa od warg - Dobra, ale co było dalej?
Roy wypuścił dym z ust, westchnął i kontynuował:
- Wkurzyłem się. Nie miałem co ze sobą zrobić, to jeździłem, gdzie mnie droga poniosła, i tak jakąś godzinę bez celu, po czym w jakiejś totalnej wsi zabitej dechami usłyszałem muzykę. Pomyślałem, może wstąpię do jakiegoś baru topić smutki w alko. A tu jak nie krzyk, jak nie gwizd. Ludzie wybiegają na ulicę, ja potrącam jakieś zgniłe stwory stojące na drodze, to wszystko wzięło się znikąd. Ale jadę dalej. Podjeżdżam pod jakąś gospodę i w dali widzę chordę zombiaczków. Miałem już zawracać, ale patrzę: ty, w śniegu coś leży i się nie rusza. No to staję. Podchodzę. Tykam to patykiem, a to mamrocze pod nosem: "Niee, mamo, nie budź jeszczeee"
Chris parsknął śmiechem, po czym dodał:
- Tak, bo ci uwierzę. Bardzo śmieszne.
- A tak na poważnie: zobaczyłem, że masz zakrwawione ramię. Mam apteczkę w aucie, to stwierdziłem, że ci pomogę. W dodatku było piekielnie zimno, a ty prawie pokryłeś się warstwą lodu. Mało ci dupa nie odmarzła
- A co, sprawdzałeś? - prychnął Chris, a widząc pusty wyraz twarzy Roya dodał: - Nieważne. Ale... Po co? Po co mnie ratowałeś? Przecież w każdej chwili, nawet leżąc w bagażniku, mogłem się zmienić w to gówno i odgryźć ci łeb.
- Czy wspominałem, że byłem wtedy trzeźwy? - spytał Roy i nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił - Bo nie, nie byłem.
- A, to zmienia postać rzeczy.
- Mój mózg nie połączył faktów, że najprawdopodobniej ugryzł cię jeden z tych stworów. A durny umysł stwierdził, że muszę pomóc biednemu biedakowi.
- Masło maślane.
- No dokładnie! W takim stanie byłem. Przez całą drogę byłeś nieprzytomny, dopiero w domu dostałeś gorączki, zacząłeś charczeć, warczeć i rzucać się w drgawkach na łóżku, to myśląc, że to przeziębienie, dałem ci aspirynę... Kurwa rozumiesz? Aspirynę...
Roy nie mógł opanować śmiechu.
- Sorry. Śmieszy mnie własna durnota.
- Mnie też.
- Ale moja czy twoja?
- Co?
- No... durnota. Moja czy twoja?
- Ee... bez znaczenia. Czekaj. Moja, czemu moja?
- No bo powiedziałem, że własna, a ty, że ciebie też...
- Jezu, nie ważne!
Nastała chwila ciszy. Kłęby dymu unosiły się w powietrzu, a powieszony w kuchni zegar naścienny wystukiwał nieprzerwany rytm mijających sekund.
- Mimo wszystko, przepraszam za kłopot. - Zaczął Chris - To duże ryzyko, nawet jeśli byłeś nawalony w trzy dupy...
- Lekko wstawiony - poprawił go Roy, chrząkając.
-Wszystko jedno, ale no.. - ciężko było mu to przyznać - przez 3 dni musiałeś mnie niańczyć jak bobasa.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zaśmiał się Roy i zaciągnął się dymem. - Poza tym... - wypuścił białoszary dym z ust - Karma wraca. Pomożesz komuś, potem też ci ktoś pomoże. Podczas tej całej katastrofy przyda mi się jakieś... Zabezpieczenie. Pomocna dłoń. Wkrótce i ja mogę się wpakować w niezłe bagno. A teraz ty jesteś moim dłużnikiem, nie zapominaj o tym.
Chris mruknął coś pod nosem i wrzucił resztę papierosa do popielniczki w kształcie krowy.
- Było mnie zostawić na tym śniegu.
- Oj, już nie przesadzaj. Przynajmniej będę mieć kumpla, z którym podbiję Nowy Jork.
- Wiem, że nie masz przyjaciół i rzuciła Cię dziewczyna, ale to nie powód, żeby nazywać mnie swoim kumplem.
Roy zgasił peta i wrzucił go do popielniczki.
- Nie marudź. Podbijemy razem New York City a z pustych zombie zrobimy naszych poddanych.
- Nie dziękuję, nie uśmiecha mi się dzielić z tobą władzę nad tym krajem. Rozpieprzyłbyś go.
- Rozpieprzylibyśmy - poprawił go Roy.
Chris chwilę milczał.
- W sumie, racja.
Wstał od stołu, przeciągnął się i ziewnął kilka razy.
- Ty, śpiąca królewno, mało ci snu?
- Nie, czuję się świetnie, ale mam jedną prośbę.
Zwrócił wzrok na wciąż rozwalonego na krześle Roya.
- Zabierz mnie tam. W sensie, pod gospodę, gdzie mnie znalazłeś. Muszę... Muszę tam coś sprawdzić. Obiecuję, zrobię w zamian wszystko, co będziesz chciał, tylko błagam, nie rób ze mnie swojej kelnereczki.
Roy spojrzał na niego krzywo wzrokiem swoich lodowato-niebieskich oczu.
- O czym ty myślisz, ciołku?
- Nie wiem. Kapelusznicy mają zrąbane umysły.
wtorek, 3 lipca 2018
Rozdział 5 - Angelina & Aleksy
Angelina gnała przez ulice byle tylko dotrzeć do brata. Byle tylko wymazać okrutne wspomnienia związane z barem i idiotycznym blondynem, którego spotkała. Zakochany w sobie prostak. Może i uratowała mu życie i może pierwszy raz od śmierci Sama trzymała w dłoniach pistolet, ale samo uczucie było strasznie bolesne. Okrutniejszy stawał się fakt, że świat przestawał być normalny. Wariował! Ona wariowała. Czuła jak jej głowa staje się ociężała, a mróz przytłaczający. Zazwyczaj poruszała się do domu właśnie metrem albo miejskimi tramwajami. Tymczasem wysiadł prąd. W całym mieście nie było krzty światła, a gdzieniegdzie słychać było krzyki. Chciała, aby Aleksemu nic nie było. Co prawda, starszy brat był zawsze rozważniejszy i to on jako "głos rozsądku" podejmował wszelkie decyzje.
Musiała zabrać najważniejsze rzeczy - ciepłe ubrania, koce, jedzenie... w głowie notowała coraz więcej rzeczy, które były potrzebne.
Miała nadzieję, że Land Rover, którym zawsze podążał jej brat, był przygotowany. A może masakra nie dotarła jeszcze do dzielnicy, w której oni mieszkali? Dodatkowo, potrzebowali przenieść mamę do samochodu i poszukać bezpiecznego schronienia.
Dziewczyna po omacku szurała butami po śniegu. Bała się, że zaraz wyskoczy na nią jeden z zombie, a ona zwyczajnie sobie nie poradzi. Nie potrafiła walczyć. Dla takich jak ona, wyjściem była śmierć. Fani gier, w których główną frajdą była strzelanina pewnie byli zachwyceni. Szkoda tylko, że nie wiedzieli, że apokalipsa, która nadciągnęła, była prawdziwa.
***
Zapukała do drzwi. Cisza, która panowała przy domu, była niepokojąca. Wszystko wydawało się teraz niepokojące. Przez cały odcinek drogi do lokum oglądała się za siebie aż w końcu stwierdziła, że to koniec. Serce biło jej jak nigdy dotąd.
- A-A-Angelina - wyjąkał blondyn blady jak ściana.
Widziała w jego oczach strach. Miała wrażenie, że wie co się dzieje. Wpadła w jego ramiona i po prostu cieszyła się tymczasowym bezpieczeństwem. Czuła jego wodę kolońską mieszaną z jeszcze jakimiś perfumami, których nie była w stanie rozpoznać.
- Musimy wyjechać - powiedziała cicho. - Tu nie jest bezpiecznie.
Nim zdążyła dokończyć zdanie, rozpoczęło się chrobotanie o ściany. Szyba w kuchni pękła na drobne kawałeczki.
- Musimy wziąć mamę - dodała i już miała iść, gdy nagle zobaczyła jak jej brat stoi ze spuszczoną głową. - Aleks... co się stało? - zaczęła.
Cały dom był zabezpieczony zasłonami i wszelkimi innymi środkami, ale na nic się to zdało. Dźwięki kreatur były coraz bliżej, a napięcie między rodzeństwem sięgało zenitu.
- Czy ona - głos jej niesamowicie drżał.
Miała wrażenie, że zimno będące na zewnątrz przedostało się do jej ciała.
- Angie, mamy mało czasu. Bardzo mało. Wszystko ci wytłumaczę - mówił nerwowo chłopak, mający wrażenie zirytowanego a zarówno przestraszonego. - Musimy się zbierać.
Przegryzła wargę, ale nie odezwała się. Skinęła posłusznie głową i wzięła torbę, do której naprędce wpakowała ubrania i inne patałachy. Brutalny żart stał się naprawdę rzeczywistością. Nie była nawet zdolna do wykrzesania z siebie łez. Miała wrażenie, że jeśli to zrobi, całkowicie się posypie. Czekała ją podróż życia.
***
Aleksy czuł się paskudnie. Dezorientacja, szok czy niedowierzanie były tylko kilkoma elementami emocji, składających się na wewnętrzne załamanie. Nie okazywał go. Jechał pustą drogą, a obok niego siedziała siostra. Czuł się za nią odpowiedzialny, ale nie wiedział nawet co teraz powiedzieć. Z początku był zły, że jej nie ma, a teraz... wszystko wyparowało. Byli skazani na siebie.
Nie miał pojęcia gdzie jadą, byle jak najdalej od tego gówna. Nastawał ranek. Romanov, choć tak bardzo śpiący, nie mógł zmrużyć oka. Co prawda, poproszenie Angeliny o prowadzenie nie wydawało się najgorszym pomysłem, ale to on był głównym dowodzącym. Nie chciał jej zostawiać samej.
- Od kiedy ona... nie żyje? - wydusiła z siebie dziewczyna, opierając się ręką o szybę.
- Od północy - powiedział bez emocji.
Nie miał ochoty na rozmowę o tym, jakim jest nieudacznikiem, ale najwyraźniej na to się zapowiadało. Rozmowa ciągnęła się aż pod koła samochodu nie wpadł szwendacz. Ekstra. Szybę spowiła piękna pajęczyna. Jednak, to nie był koniec. Kreatura żyła i poruszała się w miarę szybko.
Poruszała. Dopóki ciemnowłosy koleś w okularach nie zaczął dźgać go raz po raz nożem, krzycząc "Allah Akbar!"
Jeśli chodziło o Aleksego to nie miał zamiaru wychodzić z samochodu i rozmawiać z tajemniczą osobą, za to blondynka przeciwnie.
- Czy ty się dobrze czujesz?! - krzyknęła do mężczyzny. - To nie jest horror, w którym bawisz się w seryjnego mordercę!
Była wyprowadzona z równowagi, to na pewno. Adrenalina przepełniała jej żyły, a serce raz po raz biło coraz szybciej.
- No, no, mia. Jestem Gary! - wyszczerzył się. - Gary Grey. Ii... szukam transportu, a wy jesteście jednym, na jaki trafiłem. Te paskudy są strasznie namolne. Gdzie jedziecie?
Aleksy wysiadł. Widział piorunujący wzrok Angeliny, dlatego musiał działać szybko.
- Gary? - Koleś spojrzał na niego. - Wydajesz się być miłym kolegą i w ogóle, ale nie znamy cię. Mamy mało czasu.
Chłopakowi zrzedła mina, ale nie poddawał się.
- Ale... to tylko kawałek! Obóz, który rozbili moi kumple jest piętnaście kilometrów stąd! No proooszę. Nie będę się odzywał, czasem nawet oddychał. Chyba macie jeszcze serce, nie?
- Chyba - powtórzył Aleksy.
A więc obóz. Jeśli to była jedna z melin, odjadą wraz z Angie dalej, ale ten Gary miał niezłe informacje.
- Skąd wiesz, że twoi znajomi mają obóz? - zapytał, kiedy wszyscy już wsiedli do środka.
- Mamy zmodyfikowane krótkofalówki działające na duże odległości, no wiecie, byliśmy przygotowani na apokalipsę.
Nie pytał o więcej. Był zmęczony. Kierownica rozmazywała my się przed oczami, a senne marzenia tańczyły w głowie.
- Aleks? - zapytała blondynka. - Zmienię cię.
Dopiero po chwili zorientował się, że dziewczyna coś do niego mówiła. Zobaczył stację benzynową i aż się uśmiechnął. Bak był prawie, że pusty, a on mógł choć na chwilę się zdrzemnąć, jeśli nie było tam żadnych szwendaczy. Na wszelki wypadek wyciągnął narzędzie, które zdążył wziąć z domu.
- Zrobimy krótki postój - zarządził.
Musiała zabrać najważniejsze rzeczy - ciepłe ubrania, koce, jedzenie... w głowie notowała coraz więcej rzeczy, które były potrzebne.
Miała nadzieję, że Land Rover, którym zawsze podążał jej brat, był przygotowany. A może masakra nie dotarła jeszcze do dzielnicy, w której oni mieszkali? Dodatkowo, potrzebowali przenieść mamę do samochodu i poszukać bezpiecznego schronienia.
Dziewczyna po omacku szurała butami po śniegu. Bała się, że zaraz wyskoczy na nią jeden z zombie, a ona zwyczajnie sobie nie poradzi. Nie potrafiła walczyć. Dla takich jak ona, wyjściem była śmierć. Fani gier, w których główną frajdą była strzelanina pewnie byli zachwyceni. Szkoda tylko, że nie wiedzieli, że apokalipsa, która nadciągnęła, była prawdziwa.
***
Zapukała do drzwi. Cisza, która panowała przy domu, była niepokojąca. Wszystko wydawało się teraz niepokojące. Przez cały odcinek drogi do lokum oglądała się za siebie aż w końcu stwierdziła, że to koniec. Serce biło jej jak nigdy dotąd.
- A-A-Angelina - wyjąkał blondyn blady jak ściana.
Widziała w jego oczach strach. Miała wrażenie, że wie co się dzieje. Wpadła w jego ramiona i po prostu cieszyła się tymczasowym bezpieczeństwem. Czuła jego wodę kolońską mieszaną z jeszcze jakimiś perfumami, których nie była w stanie rozpoznać.
- Musimy wyjechać - powiedziała cicho. - Tu nie jest bezpiecznie.
Nim zdążyła dokończyć zdanie, rozpoczęło się chrobotanie o ściany. Szyba w kuchni pękła na drobne kawałeczki.
- Musimy wziąć mamę - dodała i już miała iść, gdy nagle zobaczyła jak jej brat stoi ze spuszczoną głową. - Aleks... co się stało? - zaczęła.
Cały dom był zabezpieczony zasłonami i wszelkimi innymi środkami, ale na nic się to zdało. Dźwięki kreatur były coraz bliżej, a napięcie między rodzeństwem sięgało zenitu.
- Czy ona - głos jej niesamowicie drżał.
Miała wrażenie, że zimno będące na zewnątrz przedostało się do jej ciała.
- Angie, mamy mało czasu. Bardzo mało. Wszystko ci wytłumaczę - mówił nerwowo chłopak, mający wrażenie zirytowanego a zarówno przestraszonego. - Musimy się zbierać.
Przegryzła wargę, ale nie odezwała się. Skinęła posłusznie głową i wzięła torbę, do której naprędce wpakowała ubrania i inne patałachy. Brutalny żart stał się naprawdę rzeczywistością. Nie była nawet zdolna do wykrzesania z siebie łez. Miała wrażenie, że jeśli to zrobi, całkowicie się posypie. Czekała ją podróż życia.
***
Aleksy czuł się paskudnie. Dezorientacja, szok czy niedowierzanie były tylko kilkoma elementami emocji, składających się na wewnętrzne załamanie. Nie okazywał go. Jechał pustą drogą, a obok niego siedziała siostra. Czuł się za nią odpowiedzialny, ale nie wiedział nawet co teraz powiedzieć. Z początku był zły, że jej nie ma, a teraz... wszystko wyparowało. Byli skazani na siebie.
Nie miał pojęcia gdzie jadą, byle jak najdalej od tego gówna. Nastawał ranek. Romanov, choć tak bardzo śpiący, nie mógł zmrużyć oka. Co prawda, poproszenie Angeliny o prowadzenie nie wydawało się najgorszym pomysłem, ale to on był głównym dowodzącym. Nie chciał jej zostawiać samej.
- Od kiedy ona... nie żyje? - wydusiła z siebie dziewczyna, opierając się ręką o szybę.
- Od północy - powiedział bez emocji.
Nie miał ochoty na rozmowę o tym, jakim jest nieudacznikiem, ale najwyraźniej na to się zapowiadało. Rozmowa ciągnęła się aż pod koła samochodu nie wpadł szwendacz. Ekstra. Szybę spowiła piękna pajęczyna. Jednak, to nie był koniec. Kreatura żyła i poruszała się w miarę szybko.
Poruszała. Dopóki ciemnowłosy koleś w okularach nie zaczął dźgać go raz po raz nożem, krzycząc "Allah Akbar!"
Jeśli chodziło o Aleksego to nie miał zamiaru wychodzić z samochodu i rozmawiać z tajemniczą osobą, za to blondynka przeciwnie.
- Czy ty się dobrze czujesz?! - krzyknęła do mężczyzny. - To nie jest horror, w którym bawisz się w seryjnego mordercę!
Była wyprowadzona z równowagi, to na pewno. Adrenalina przepełniała jej żyły, a serce raz po raz biło coraz szybciej.
- No, no, mia. Jestem Gary! - wyszczerzył się. - Gary Grey. Ii... szukam transportu, a wy jesteście jednym, na jaki trafiłem. Te paskudy są strasznie namolne. Gdzie jedziecie?
Aleksy wysiadł. Widział piorunujący wzrok Angeliny, dlatego musiał działać szybko.
- Gary? - Koleś spojrzał na niego. - Wydajesz się być miłym kolegą i w ogóle, ale nie znamy cię. Mamy mało czasu.
Chłopakowi zrzedła mina, ale nie poddawał się.
- Ale... to tylko kawałek! Obóz, który rozbili moi kumple jest piętnaście kilometrów stąd! No proooszę. Nie będę się odzywał, czasem nawet oddychał. Chyba macie jeszcze serce, nie?
- Chyba - powtórzył Aleksy.
A więc obóz. Jeśli to była jedna z melin, odjadą wraz z Angie dalej, ale ten Gary miał niezłe informacje.
- Skąd wiesz, że twoi znajomi mają obóz? - zapytał, kiedy wszyscy już wsiedli do środka.
- Mamy zmodyfikowane krótkofalówki działające na duże odległości, no wiecie, byliśmy przygotowani na apokalipsę.
Nie pytał o więcej. Był zmęczony. Kierownica rozmazywała my się przed oczami, a senne marzenia tańczyły w głowie.
- Aleks? - zapytała blondynka. - Zmienię cię.
Dopiero po chwili zorientował się, że dziewczyna coś do niego mówiła. Zobaczył stację benzynową i aż się uśmiechnął. Bak był prawie, że pusty, a on mógł choć na chwilę się zdrzemnąć, jeśli nie było tam żadnych szwendaczy. Na wszelki wypadek wyciągnął narzędzie, które zdążył wziąć z domu.
- Zrobimy krótki postój - zarządził.
poniedziałek, 2 lipca 2018
Rozdział 4 - Chris & Roy
Chris powoli otworzył oczy. Nadal dziwnie szumiało mu w uszach, ale zignorował ten fakt. Jego uwagę zwróciły jasne ściany małego pokoju, w którym leżał. Przykryty był grubą kołdrą i kocem, a obok na szafce ujrzał bandaż, gazę, spirytus, kubek i jakieś białe tabletki. Zamrugał kilka razy.
Poczuł lekki ból w lewym ramieniu i po chwili uświadomił sobie, że nie ma bladego pojęcia, gdzie i z jakiej racji się znajduje, co się wcześniej stało i dlaczego do cholery jest mu tak zimno, chociaż w kominku, po drugiej stronie pokoju, pali się ogień.
Wtem usłyszał stłumiony stukot butów o podłogę. Następnie drzwi wejściowe zaskrzypiały i otworzyły się lekko. Wstrzymał oddech.
Do pokoju wkroczył całkiem wysoki i przystojny mężczyzna, o ciemnych, krótkich włosach i jasnoniebieskich oczach, których spojrzenie przeszywało na wskroś niczym ostrze lodu. Miał bladą, kwadratową twarz, zaróżowione od zimna policzki oraz lekki, trzydniowy zarost.
- Całkiem nieźle się trzymasz - powiedział, spoglądając z ukosa na zdezorientowanego Chrisa.
Podszedł do szafki i usiadł na starym, odrapanym krześle.
- Jak się czujesz? - spytał, wyjmując z szuflady gazetę i otwierając ją na losowej stronie.
- Trzymasz to... - pokazał palcem - Do góry nogami.
Mężczyzna pokręcił głową i odwrócił gazetę.
- Zadowolony?
- Wolałbym usatysfakcjonowany. A teraz gadaj, kim jesteś, co ja tu robię i jakimi narkotykami mnie nafaszerowałeś.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.
- Roy - wyciągnął przed siebie rękę.
Chris spojrzał na niego spod przymrużonych oczu i z pewną dozą nieufności; mimo wszystko nie uścisnął jego dłoni, ani się nie odezwał.
- Spokojnie, od witamin się nie uzależnisz, chociaż ludzie mają czasem dziwne fetysze. Jak cię zwą?
- Nie odkrywam swoich kart przed nieznajomymi - mruknął Chris.
- Przecież już mnie znasz. Całe... - spojrzał na zegarek - pół minuty. To dużo.
Chris prychnął i poprawił się do siadu. Poczuł, że nogi ma dziwnie zdrętwiałe i zimne, okrył je więc lepiej kocem i kołdrą.
- W twojej sytuacji taka znajomość to skarb. Zwłaszcza, gdy osobą, której najbardziej nie powinieneś ufać, jesteś teraz ty sam.
Chris spojrzał na niego jak na kompletnego wariata i już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale odpowiednio szybko ugryzł się w język.
- Co tak milczysz? - mruknął Roy, przeglądając gazetę - Mów, jak cie zwą, to powiem więcej.
- Chris. Albo Kapelusznik. Mów sobie jak chcesz - odparł.
- Tak trochę nie masz kapelusza.
- I w tym morał całej bajki.
To zdanie było jednym z powiedzonek Chrisa, które zwykł mówić z entuzjazmem i humorem; teraz jednak, gapiąc się na ciemnowłosego dziwaka, nie mógł wysilić się nawet na najdrobniejszy uśmiech. Nie pocieszał go również fakt jego beznadziejnej sytuacji, że leżał w łóżku obcego faceta z poranioną ręką, bo coś go wczoraj dziabnęło. O ile wczoraj nie było trzy dni temu.
- Dobra, a teraz zadam ci bardzo ważne pytanie - zaczął Roy.
- No słucham.
- Umiesz grać w pokera? Bo z kieszeni wypadły ci karty i...
- Do chuja pana! - przerwał mu z krzykiem Kapelusznik - Co to ma kurwa być?! Mów do cholery, co się tu odpierdala, a nie o pieprzone karty będziesz teraz pytał!
Nastała chwila ciszy.
- ...Bo fajnie by było czymś zabić czas, a 52 godziny jazdy pociągiem to jednak dużo.
- Jakim kurwa znowu pociągiem.
- Masz rację, lepiej moim samochodem. Lepsze warunki i mniej potencjalnych ofiar zombie. Nie licząc ciebie, oczywiście.
- O czym ty do mnie kurwa mówisz?! - Chris już nie wytrzymywał, i gdyby tylko miał siłę wstać z łóżka, przywaliłby Royowi z pięści w tę jego piękną mordę.
Ten zaś złożył gazetę i odłożył ją na szafkę. Oparł się wygodnie na krześle, założył nogę na nogę i wziął głęboki wdech.
- A teraz słuchaj i się nie denerwuj. Jest 3 stycznia 1996 roku, dwa dni po wybuchu epidemii wirusa. Inaczej apokalipsy zombie. Jak zwał tak zwał, chodzi o to samo. Jak cię takie gówno dziabnie to kszzz - przejechał sobie palcem po krtani - game over. Ale z tobą jest inaczej, i to dzięki mnie - uśmiechnął się dumnie.
Chris spojrzał na niego jak na chorego psychicznie człowieka i kopara mu opadła ze zdziwienia połączonego z dziwnym zmieszaniem.
- Co jest... inaczej? - spytał.
- Spójrz na swoją rękę.
Chris odwinął bandaż z lewego ramienia, co nie było ani zbyt mądre, ani zbyt przyjemne. Jego oczom ukazała się paskudna, czarno-czerwona rana ze śladami wgryzionych w skórę zębów, której brzegi były poszarpane a skóra wokół sina i w dziwnych, swędzących krostkach. Skrzywił się i na sam widok zachciało mu się zwrócić obiad, którego nie zjadł od 2 dni.
- Wiem, że coś mnie udziabało... To było zombie? Dobra, bardzo logiczne, ale skąd się do jasnej ciasnej wzięło w moim barze?
- A ja ci na wróżbitę wyglądam czy co? - odparł Roy - Chuj wie. Spadło z nieba. Jakiś wirus, jak to piszą. W ciągu kilku, kilkunastu minut, a czasem nawet i sekund całkowicie opanowuje organizm, powoduje natychmiastowe obumieranie komórek, w skrócie: zgnilizna. Tracisz zmysły i są z ciebie chodzące zwłoki. Zarąbiście, nie?
- To jakim cudem jeszcze żyję...?
Roy uśmiechnął się pod nosem.
- Dzięki mnie, a jak. Zgarnąłem cię z ulicy, półprzytomny leżałeś w śniegu, prawie ci dupa odmarzła. Ale to Cię uratowało, bo śnieg schłodził ranę i zapobiegł rozwijaniu się wirusa. Potem wystarczyło to przemyć i zabezpieczyć i dać jakąś aspirynę. Buła z masłem.
- Jesteś lekarzem?
- Nie, kurwa się bawię. A tak serio, ukończyłem kursy pierwszej pomocy. Poza tym, skład leków i apteczkę nawet głupi ogarnie.
Chris zawinął z powrotem ranę w opatrunek.
- Nie wiedziałem, że na kursach robią zajęcia z apokalipsy zombie, a na ugryzienie działa aspiryna.
- Dobra, nie pytaj, co ci dałem, bo sam nie wiem, co to za gówno jest. Ważne, ze działa, a skoro działa, to wcale nie takie głupie.
- Jeśli umrę od tego to cię zabiję.
- Ciekawe, jak - zaśmiał się z wyższością.
- Zniczem zza grobu.
- Spoko, twoja wola panie. Jeśli wolisz umrzeć od wirusa, to twoja sprawa. Osobiście polecam leki.
Roy rzucił mu na łóżko mały, plastikowy, odkręcany pojemniczek, w którym grzechotały tabletki. Chris wziął go do rąk, po czym spojrzał nieufnie na mężczyznę.
- Twoja decyzja, czy mi zaufasz. Jakby co, to jedna na dzień. Masz zapas na jakiś... miesiąc? Do tego czasu musisz się dostać do Nowego Jorku. Pomogą ci tam lepiej niż ja.
- W sensie... lekarze?
- No, można tak powiedzieć. Bardziej chyba naukowcy. No wiesz, to cud że nie jesteś jeszcze zombie. Pewnie będą na tobie testować prototypy lekarstwa, chociaż bardziej by się chyba szczepionka przydała...
- Czyli mam robić za królika doświadczalnego? - mruknął.- Nie, dziękuję.
- No królik i Kapelusznik to chyba nawet w jednej bajce byli.
- Kurwa, ale zabawne,
- Ale pamiętaj, masz miesiąc.
- Tylko jak mam się tam, kurwa, dostać, przecież to jest... No... W chuj daleko. Poza tym, gdzie ja w ogóle jestem?
- Nie martw się - Roy wstał z krzesła i podszedł dorzucić drewna do kominka. - Godzinę drogi od tej twojej wiochy, nadal stan Wyoming. Do Nowego Jorku to będzie kilka dni samochodem, ale damy radę.
Chris westchnął.
- Czekaj. MY damy radę?
- No, tak. Mam parę spraw do załatwienia. Rodzinka i takie tam.
"Rodzina" - to słowo wryło się w głowę Chrisa i jak wlazło, tak nie chciało wyjść. Nagle przypomniało mu się wszystko, cale te zamglone wydarzenia sprzed dwóch dni.
- Ej, Roy... Widziałeś może, co z tym barem się stało? Byli tam ludzie? Żywi?
Odpowiedziała mu cisza.
- Widziałem tylko ciebie przy drodze. I grupkę zombie jakąś milę dalej.
Poczuł lekki ból w lewym ramieniu i po chwili uświadomił sobie, że nie ma bladego pojęcia, gdzie i z jakiej racji się znajduje, co się wcześniej stało i dlaczego do cholery jest mu tak zimno, chociaż w kominku, po drugiej stronie pokoju, pali się ogień.
Wtem usłyszał stłumiony stukot butów o podłogę. Następnie drzwi wejściowe zaskrzypiały i otworzyły się lekko. Wstrzymał oddech.
Do pokoju wkroczył całkiem wysoki i przystojny mężczyzna, o ciemnych, krótkich włosach i jasnoniebieskich oczach, których spojrzenie przeszywało na wskroś niczym ostrze lodu. Miał bladą, kwadratową twarz, zaróżowione od zimna policzki oraz lekki, trzydniowy zarost.
- Całkiem nieźle się trzymasz - powiedział, spoglądając z ukosa na zdezorientowanego Chrisa.
Podszedł do szafki i usiadł na starym, odrapanym krześle.
- Jak się czujesz? - spytał, wyjmując z szuflady gazetę i otwierając ją na losowej stronie.
- Trzymasz to... - pokazał palcem - Do góry nogami.
Mężczyzna pokręcił głową i odwrócił gazetę.
- Zadowolony?
- Wolałbym usatysfakcjonowany. A teraz gadaj, kim jesteś, co ja tu robię i jakimi narkotykami mnie nafaszerowałeś.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.
- Roy - wyciągnął przed siebie rękę.
Chris spojrzał na niego spod przymrużonych oczu i z pewną dozą nieufności; mimo wszystko nie uścisnął jego dłoni, ani się nie odezwał.
- Spokojnie, od witamin się nie uzależnisz, chociaż ludzie mają czasem dziwne fetysze. Jak cię zwą?
- Nie odkrywam swoich kart przed nieznajomymi - mruknął Chris.
- Przecież już mnie znasz. Całe... - spojrzał na zegarek - pół minuty. To dużo.
Chris prychnął i poprawił się do siadu. Poczuł, że nogi ma dziwnie zdrętwiałe i zimne, okrył je więc lepiej kocem i kołdrą.
- W twojej sytuacji taka znajomość to skarb. Zwłaszcza, gdy osobą, której najbardziej nie powinieneś ufać, jesteś teraz ty sam.
Chris spojrzał na niego jak na kompletnego wariata i już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale odpowiednio szybko ugryzł się w język.
- Co tak milczysz? - mruknął Roy, przeglądając gazetę - Mów, jak cie zwą, to powiem więcej.
- Chris. Albo Kapelusznik. Mów sobie jak chcesz - odparł.
- Tak trochę nie masz kapelusza.
- I w tym morał całej bajki.
To zdanie było jednym z powiedzonek Chrisa, które zwykł mówić z entuzjazmem i humorem; teraz jednak, gapiąc się na ciemnowłosego dziwaka, nie mógł wysilić się nawet na najdrobniejszy uśmiech. Nie pocieszał go również fakt jego beznadziejnej sytuacji, że leżał w łóżku obcego faceta z poranioną ręką, bo coś go wczoraj dziabnęło. O ile wczoraj nie było trzy dni temu.
- Dobra, a teraz zadam ci bardzo ważne pytanie - zaczął Roy.
- No słucham.
- Umiesz grać w pokera? Bo z kieszeni wypadły ci karty i...
- Do chuja pana! - przerwał mu z krzykiem Kapelusznik - Co to ma kurwa być?! Mów do cholery, co się tu odpierdala, a nie o pieprzone karty będziesz teraz pytał!
Nastała chwila ciszy.
- ...Bo fajnie by było czymś zabić czas, a 52 godziny jazdy pociągiem to jednak dużo.
- Jakim kurwa znowu pociągiem.
- Masz rację, lepiej moim samochodem. Lepsze warunki i mniej potencjalnych ofiar zombie. Nie licząc ciebie, oczywiście.
- O czym ty do mnie kurwa mówisz?! - Chris już nie wytrzymywał, i gdyby tylko miał siłę wstać z łóżka, przywaliłby Royowi z pięści w tę jego piękną mordę.
Ten zaś złożył gazetę i odłożył ją na szafkę. Oparł się wygodnie na krześle, założył nogę na nogę i wziął głęboki wdech.
- A teraz słuchaj i się nie denerwuj. Jest 3 stycznia 1996 roku, dwa dni po wybuchu epidemii wirusa. Inaczej apokalipsy zombie. Jak zwał tak zwał, chodzi o to samo. Jak cię takie gówno dziabnie to kszzz - przejechał sobie palcem po krtani - game over. Ale z tobą jest inaczej, i to dzięki mnie - uśmiechnął się dumnie.
Chris spojrzał na niego jak na chorego psychicznie człowieka i kopara mu opadła ze zdziwienia połączonego z dziwnym zmieszaniem.
- Co jest... inaczej? - spytał.
- Spójrz na swoją rękę.
Chris odwinął bandaż z lewego ramienia, co nie było ani zbyt mądre, ani zbyt przyjemne. Jego oczom ukazała się paskudna, czarno-czerwona rana ze śladami wgryzionych w skórę zębów, której brzegi były poszarpane a skóra wokół sina i w dziwnych, swędzących krostkach. Skrzywił się i na sam widok zachciało mu się zwrócić obiad, którego nie zjadł od 2 dni.
- Wiem, że coś mnie udziabało... To było zombie? Dobra, bardzo logiczne, ale skąd się do jasnej ciasnej wzięło w moim barze?
- A ja ci na wróżbitę wyglądam czy co? - odparł Roy - Chuj wie. Spadło z nieba. Jakiś wirus, jak to piszą. W ciągu kilku, kilkunastu minut, a czasem nawet i sekund całkowicie opanowuje organizm, powoduje natychmiastowe obumieranie komórek, w skrócie: zgnilizna. Tracisz zmysły i są z ciebie chodzące zwłoki. Zarąbiście, nie?
- To jakim cudem jeszcze żyję...?
Roy uśmiechnął się pod nosem.
- Dzięki mnie, a jak. Zgarnąłem cię z ulicy, półprzytomny leżałeś w śniegu, prawie ci dupa odmarzła. Ale to Cię uratowało, bo śnieg schłodził ranę i zapobiegł rozwijaniu się wirusa. Potem wystarczyło to przemyć i zabezpieczyć i dać jakąś aspirynę. Buła z masłem.
- Jesteś lekarzem?
- Nie, kurwa się bawię. A tak serio, ukończyłem kursy pierwszej pomocy. Poza tym, skład leków i apteczkę nawet głupi ogarnie.
Chris zawinął z powrotem ranę w opatrunek.
- Nie wiedziałem, że na kursach robią zajęcia z apokalipsy zombie, a na ugryzienie działa aspiryna.
- Dobra, nie pytaj, co ci dałem, bo sam nie wiem, co to za gówno jest. Ważne, ze działa, a skoro działa, to wcale nie takie głupie.
- Jeśli umrę od tego to cię zabiję.
- Ciekawe, jak - zaśmiał się z wyższością.
- Zniczem zza grobu.
- Spoko, twoja wola panie. Jeśli wolisz umrzeć od wirusa, to twoja sprawa. Osobiście polecam leki.
Roy rzucił mu na łóżko mały, plastikowy, odkręcany pojemniczek, w którym grzechotały tabletki. Chris wziął go do rąk, po czym spojrzał nieufnie na mężczyznę.
- Twoja decyzja, czy mi zaufasz. Jakby co, to jedna na dzień. Masz zapas na jakiś... miesiąc? Do tego czasu musisz się dostać do Nowego Jorku. Pomogą ci tam lepiej niż ja.
- W sensie... lekarze?
- No, można tak powiedzieć. Bardziej chyba naukowcy. No wiesz, to cud że nie jesteś jeszcze zombie. Pewnie będą na tobie testować prototypy lekarstwa, chociaż bardziej by się chyba szczepionka przydała...
- Czyli mam robić za królika doświadczalnego? - mruknął.- Nie, dziękuję.
- No królik i Kapelusznik to chyba nawet w jednej bajce byli.
- Kurwa, ale zabawne,
- Ale pamiętaj, masz miesiąc.
- Tylko jak mam się tam, kurwa, dostać, przecież to jest... No... W chuj daleko. Poza tym, gdzie ja w ogóle jestem?
- Nie martw się - Roy wstał z krzesła i podszedł dorzucić drewna do kominka. - Godzinę drogi od tej twojej wiochy, nadal stan Wyoming. Do Nowego Jorku to będzie kilka dni samochodem, ale damy radę.
Chris westchnął.
- Czekaj. MY damy radę?
- No, tak. Mam parę spraw do załatwienia. Rodzinka i takie tam.
"Rodzina" - to słowo wryło się w głowę Chrisa i jak wlazło, tak nie chciało wyjść. Nagle przypomniało mu się wszystko, cale te zamglone wydarzenia sprzed dwóch dni.
- Ej, Roy... Widziałeś może, co z tym barem się stało? Byli tam ludzie? Żywi?
Odpowiedziała mu cisza.
- Widziałem tylko ciebie przy drodze. I grupkę zombie jakąś milę dalej.
niedziela, 1 lipca 2018
Rozdział 3 - Aaron
Stał i przyglądał się ludziom, którzy (jak stwierdził) z coraz większą irytacją doprowadzali go do białej gorączki. Zdecydowanie ich nie lubił. To znaczy - lubił kobiety. Wstrętne i wredne istoty, które myślały, że są zdecydowanie sprytniejsze od mężczyzn. Dopóki był otoczony strefą tych lubianych, miłych i głupiutkich, nie miał nic przeciwko, aby było inaczej. Jednak, kiedy zjawiał się ktoś taki jak owa blondynka, która myślała, że wolno jej wszystko - tracił wiarę w ludzkość. O ile już jej nie stracił.
Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, ale nie przejmował się tym. Koncert przestał go cieszyć, a dotkliwy mróz stawał się bardziej dokuczliwy niż wówczas. Wyciągnął na krótki moment telefon, aby sprawdzić, która godzina i może... może zaznać odrobinę ciepła. Karcił się w duchu, że nie wziął tych cholernych rękawiczek i teraz marzł z zimna.
- Ron, może wejdziesz do środka? - zaproponowała wysoka brunetka, którą automatycznie rozpoznał.
- Skarbie, mam wartę - przybliżył się niebezpiecznie blisko, tak że słyszał jej oddech.
Zazwyczaj właśnie tak zwracał się do każdej nieszczęśliwie zakochanej dziewczyny. Ona przekraczała wszelkie granice, była inna - a może po prostu tak mu się wydawało. Fakt, że nic nie czuł, ale pogrywał z nią, działał o wiele lepiej niż jakakolwiek romantyczna miłość. Czasem nie zdawał sobie sprawy z tego jakim był dupkiem. Nikt mu tego jeszcze nie uświadomił. Kobiety same pchały się do niego, więc dlaczego miałby zastopować?
- A ja mam wolne dwadzieścia minut - wyszeptała kusząco, wskazując głową najbliższy bar.
Miała śliczne, niebieskie oczy przeplatające się z morską zielenią i hiszpańską karnację. Włosy rozpuściła i wyprostowała, a usta uwydatniła czerwoną szminką. Natychmiast chwycił ją w talii i obrócił w stronę muru. W tym wszystkim znalazła się nieprzewidywalność, która była jego kolejnym atutem. Nienawidził nudy i wszelkich rutyn.
Pochylił się nad jej ustami jakby czekał na jakiś znak, ale ona przyciągnęła go swoimi dłońmi. Była seksowna, to też nie ulegało wątpliwości. Szybka i zgrabna, zadziorna - niczym tygrys. Sytuacja robiła się gorąca, kiedy... coś spadło. Powiedziałby, że może nawet bardziej niż spadło, bo uderzyło w przechodnia. Rozplaszczył się na ziemi, a krew prysnęła na Carmen. Chcąc niechcąc, pierwsze co zrobił to powiadomił resztę policji o owym zdarzeniu, a potem w biegu musnął brunetkę w czoło.
- Wybacz, zobaczymy się później. - I zostawił ją zaszokowaną i zbryzganą krwią.
Była zirytowana? Chciała go zabić? Za dużo myśli krążyło w jego głowie. Postanowił się skupić na czym innym. Miał sprawić, aby ludzie nie wychodzili poza barierki - dopóki "nie wysiadło" oświetlenie. Było ciemno.
"Co do cholery?" - pomyślał, unosząc brwi.
Rozległy się krzyki. Każdy myślał, że to efekt specjalny, i że zaraz wyjdzie kolejny artysta, który chce dać popis swoich umiejętności.
"Jak ja nienawidzę tych debili" - westchnął i pobiegł dalej.
- Proszę zostać na swoich miejscach! - krzyknął, ale mało kto go słuchał. - Zaraz powróci światło!
Nic. Zero reakcji.
- Nienawidzę tych idiotycznych ludzkich wywłok - wymruczał.
To był drugi raz, kiedy powiedział, że nienawidzi ludzi. A może i trzeci? Czwarty? Nie znał granic. Kolejny słup, który stał tuż przy mężczyźnie, runął w dół. Na szczęście uchylił się, ale oddech mu drżał. Nie miał pojęcia co się działo. Był częściowo przerażony, a jednocześnie zahipnotyzowany owymi dwoma zdarzeniami.
- Hudson, powiadom posiłki. Powtarzam, Hudson, powiadom posiłki.
Ludzie zaczęli się przepychać i próbować uciekać. Przeraźliwe krzyki były normą, jak gdyby kogoś obdzierano ze skóry. A może tak było? Zaśmiał się pod nosem z wyobrażenia sobie tej perspektywy. Jednak po chwili gwałtownie zmienił zdanie. Na arenie ciemnowłosy mężczyzna zjadał - dosłownie, zjadał - starszą kobietę, która krzyczała i wręcz zwijała się z bólu. Aaron natychmiast wyskoczył przez barierkę, zręcznie omijając krew. Ludzie byli przerażeni. Wyciągnął pistolet zza pasa i wydał polecenie.
- Zostaw ją albo nie ręczę za siebie.
Niestety, było za późno. Opadła na ziemię bezwładna niczym szmaciana lalka. Facet rzucił się w stronę Aarona, który stwierdził, że gość musi być jakimś psychopatą. Natychmiast strzelił w jego ramię, aby ten się zatrzymał, ale to nie podziałało. Wtedy stało się coś jeszcze dziwniejszego - kobieta, a za nią kilka innych osób wstało. Nie wyglądali zupełnie jak oni. Mieli puste oczy, bladą i brudną twarz, a do tego niesamowicie cuchnęli. Wykonano kolejne strzały. Aaron starał się skupić najbardziej jak mógł na tym, co robił, ale przerażenie powoli zaczęło brać górę. To nie było normalne.
- Hudson, do kurwy nędzy, wezwij te jebane posiłki! - wykrzyczał, ale nikt już mu nie odpowiedział.
Nie dał rady dłużej. Wyskoczył zza barierki i rozpoczął ucieczkę. Horda podążyła za nim, rozwalając tym samym scenę.
Dopiero teraz przypomniał sobie o Carmen. Została gdzieś tam zbryzgana krwią i prawdopodobnie wściekała się albo umierała ze strachu. Nie było jej w miejscu, w którym mężczyzna miał patrol. Biegł dalej. Czuł jak robi mu się gorąco, a płuca chcą wyzionąć ducha.
Klub "Bloody Wine" znajdujący się daleko od sceny był doskonałym miejscem na ukrycie się. Gwałtownie skręcił w zaułek, gdzie pałętali się bezdomni, pukając do knajp niższego standardu. Aaron czuł smród wywłok podążających za nim. Stał tuż za ścianą, obok której przechodziły. Otworzył drzwi do lokalu, a potem gwałtownie spadł na ziemię. Wszędzie było ciemno. Nie słyszał nikogo, co najwyżej pstrykanie kabli, z których leciały iskierki prądu.
- Jest tu kto?! - zawołał, a kiedy znów odpowiedziała mu cisza, wyciągnął telefon.
Oświetlił sobie drogę pomiędzy poprzewracanymi stołami i gdzieniegdzie rozlanymi napojami. Przeraźliwe zimno było wszędzie. Miał wrażenie, że okna i drzwi są otwarte, a on brodzi po Antarktydzie. Wtedy usłyszał jak coś za nim idzie. A może ktoś? Skierował na niego światło latarki i zesztywniał. Zombie, bo tylko tak dało się to wytłumaczyć, atakowało go. W pistolecie nie było już nabojów, a noża nie brał, bo po co?
Szedł do tyłu, a właściwie... właściwie prawie, że biegł. Wpadł na kogoś. Nim zdążył się zorientować, kim jest owa osoba, uderzył ją z łokcia najmocniej jak się dało. Zasyczała, a potem spojrzała na niego bezlitosnym wzrokiem, kaszląc. Czy to nie była... blond włosy i ten sam wyraz twarzy co na Time Square świdrował go. Zrobił się czerwony, ale tego w ciemności nie było na szczęście widać. Miał mało czasu. Na barku znalazł drobny nóż do krojenia owoców. Kreatura znajdowała się teraz przy dziewczynie, którą tak niemiło potraktował. Mężczyzna wziął broń do ręki i rzucił się na potwora. Ten pragnął się zbliżyć do jego szyi i wgryźć swoje zęby w jego skórę.
"Dam sobie radę" - powtarzał w myślach, gdy atak nie wyszedł.
Nagle usłyszał strzał. Zombie osunął się z jego ciała, zostawiając na nim krew. Oszołomiony Aaron nie wiedział co się dzieje. Spojrzał na dziewczynę, która drżącymi dłońmi trzymała pistolet. Czyżby to był jej pierwszy raz? Blondyn podniósł się ciężko do góry, nie odzywając się ani słowem. Prawdopodobnie powinien ją przeprosić, ale sytuacja w dalszym ciągu była napięta. Owa osoba również nie zamierzała się odzywać, a więc tym lepiej.
Ucieczka przez zgliszcza metropolii mogły być trudniejsze niż mu się wydawało. Westchnął pod nosem, a potem jego durne ego dało o sobie znać. Jedyne co musiał zrobić, to dostać się do mieszkania, a potem na posterunek o ile już nie został powiadomiony.
- Nic ci nie jest? - mruknął pod nosem, świdrując wzrokiem podłogę. - Nie widziałem cię wcześniej i myślałem, że jesteś jednym z nich.
Nie odpowiedziała. Szła pewnym krokiem, nie zwracając na niego uwagi.
- W takim razie powinieneś bardziej uważać - odpowiedziała opryskliwie i wymijając go, wręczyła mu pistolet.
Noc zapowiadała się niesamowicie.
Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, ale nie przejmował się tym. Koncert przestał go cieszyć, a dotkliwy mróz stawał się bardziej dokuczliwy niż wówczas. Wyciągnął na krótki moment telefon, aby sprawdzić, która godzina i może... może zaznać odrobinę ciepła. Karcił się w duchu, że nie wziął tych cholernych rękawiczek i teraz marzł z zimna.
- Ron, może wejdziesz do środka? - zaproponowała wysoka brunetka, którą automatycznie rozpoznał.
- Skarbie, mam wartę - przybliżył się niebezpiecznie blisko, tak że słyszał jej oddech.
Zazwyczaj właśnie tak zwracał się do każdej nieszczęśliwie zakochanej dziewczyny. Ona przekraczała wszelkie granice, była inna - a może po prostu tak mu się wydawało. Fakt, że nic nie czuł, ale pogrywał z nią, działał o wiele lepiej niż jakakolwiek romantyczna miłość. Czasem nie zdawał sobie sprawy z tego jakim był dupkiem. Nikt mu tego jeszcze nie uświadomił. Kobiety same pchały się do niego, więc dlaczego miałby zastopować?
- A ja mam wolne dwadzieścia minut - wyszeptała kusząco, wskazując głową najbliższy bar.
Miała śliczne, niebieskie oczy przeplatające się z morską zielenią i hiszpańską karnację. Włosy rozpuściła i wyprostowała, a usta uwydatniła czerwoną szminką. Natychmiast chwycił ją w talii i obrócił w stronę muru. W tym wszystkim znalazła się nieprzewidywalność, która była jego kolejnym atutem. Nienawidził nudy i wszelkich rutyn.
Pochylił się nad jej ustami jakby czekał na jakiś znak, ale ona przyciągnęła go swoimi dłońmi. Była seksowna, to też nie ulegało wątpliwości. Szybka i zgrabna, zadziorna - niczym tygrys. Sytuacja robiła się gorąca, kiedy... coś spadło. Powiedziałby, że może nawet bardziej niż spadło, bo uderzyło w przechodnia. Rozplaszczył się na ziemi, a krew prysnęła na Carmen. Chcąc niechcąc, pierwsze co zrobił to powiadomił resztę policji o owym zdarzeniu, a potem w biegu musnął brunetkę w czoło.
- Wybacz, zobaczymy się później. - I zostawił ją zaszokowaną i zbryzganą krwią.
Była zirytowana? Chciała go zabić? Za dużo myśli krążyło w jego głowie. Postanowił się skupić na czym innym. Miał sprawić, aby ludzie nie wychodzili poza barierki - dopóki "nie wysiadło" oświetlenie. Było ciemno.
"Co do cholery?" - pomyślał, unosząc brwi.
Rozległy się krzyki. Każdy myślał, że to efekt specjalny, i że zaraz wyjdzie kolejny artysta, który chce dać popis swoich umiejętności.
"Jak ja nienawidzę tych debili" - westchnął i pobiegł dalej.
- Proszę zostać na swoich miejscach! - krzyknął, ale mało kto go słuchał. - Zaraz powróci światło!
Nic. Zero reakcji.
- Nienawidzę tych idiotycznych ludzkich wywłok - wymruczał.
To był drugi raz, kiedy powiedział, że nienawidzi ludzi. A może i trzeci? Czwarty? Nie znał granic. Kolejny słup, który stał tuż przy mężczyźnie, runął w dół. Na szczęście uchylił się, ale oddech mu drżał. Nie miał pojęcia co się działo. Był częściowo przerażony, a jednocześnie zahipnotyzowany owymi dwoma zdarzeniami.
- Hudson, powiadom posiłki. Powtarzam, Hudson, powiadom posiłki.
Ludzie zaczęli się przepychać i próbować uciekać. Przeraźliwe krzyki były normą, jak gdyby kogoś obdzierano ze skóry. A może tak było? Zaśmiał się pod nosem z wyobrażenia sobie tej perspektywy. Jednak po chwili gwałtownie zmienił zdanie. Na arenie ciemnowłosy mężczyzna zjadał - dosłownie, zjadał - starszą kobietę, która krzyczała i wręcz zwijała się z bólu. Aaron natychmiast wyskoczył przez barierkę, zręcznie omijając krew. Ludzie byli przerażeni. Wyciągnął pistolet zza pasa i wydał polecenie.
- Zostaw ją albo nie ręczę za siebie.
Niestety, było za późno. Opadła na ziemię bezwładna niczym szmaciana lalka. Facet rzucił się w stronę Aarona, który stwierdził, że gość musi być jakimś psychopatą. Natychmiast strzelił w jego ramię, aby ten się zatrzymał, ale to nie podziałało. Wtedy stało się coś jeszcze dziwniejszego - kobieta, a za nią kilka innych osób wstało. Nie wyglądali zupełnie jak oni. Mieli puste oczy, bladą i brudną twarz, a do tego niesamowicie cuchnęli. Wykonano kolejne strzały. Aaron starał się skupić najbardziej jak mógł na tym, co robił, ale przerażenie powoli zaczęło brać górę. To nie było normalne.
- Hudson, do kurwy nędzy, wezwij te jebane posiłki! - wykrzyczał, ale nikt już mu nie odpowiedział.
Nie dał rady dłużej. Wyskoczył zza barierki i rozpoczął ucieczkę. Horda podążyła za nim, rozwalając tym samym scenę.
Dopiero teraz przypomniał sobie o Carmen. Została gdzieś tam zbryzgana krwią i prawdopodobnie wściekała się albo umierała ze strachu. Nie było jej w miejscu, w którym mężczyzna miał patrol. Biegł dalej. Czuł jak robi mu się gorąco, a płuca chcą wyzionąć ducha.
Klub "Bloody Wine" znajdujący się daleko od sceny był doskonałym miejscem na ukrycie się. Gwałtownie skręcił w zaułek, gdzie pałętali się bezdomni, pukając do knajp niższego standardu. Aaron czuł smród wywłok podążających za nim. Stał tuż za ścianą, obok której przechodziły. Otworzył drzwi do lokalu, a potem gwałtownie spadł na ziemię. Wszędzie było ciemno. Nie słyszał nikogo, co najwyżej pstrykanie kabli, z których leciały iskierki prądu.
- Jest tu kto?! - zawołał, a kiedy znów odpowiedziała mu cisza, wyciągnął telefon.
Oświetlił sobie drogę pomiędzy poprzewracanymi stołami i gdzieniegdzie rozlanymi napojami. Przeraźliwe zimno było wszędzie. Miał wrażenie, że okna i drzwi są otwarte, a on brodzi po Antarktydzie. Wtedy usłyszał jak coś za nim idzie. A może ktoś? Skierował na niego światło latarki i zesztywniał. Zombie, bo tylko tak dało się to wytłumaczyć, atakowało go. W pistolecie nie było już nabojów, a noża nie brał, bo po co?
Szedł do tyłu, a właściwie... właściwie prawie, że biegł. Wpadł na kogoś. Nim zdążył się zorientować, kim jest owa osoba, uderzył ją z łokcia najmocniej jak się dało. Zasyczała, a potem spojrzała na niego bezlitosnym wzrokiem, kaszląc. Czy to nie była... blond włosy i ten sam wyraz twarzy co na Time Square świdrował go. Zrobił się czerwony, ale tego w ciemności nie było na szczęście widać. Miał mało czasu. Na barku znalazł drobny nóż do krojenia owoców. Kreatura znajdowała się teraz przy dziewczynie, którą tak niemiło potraktował. Mężczyzna wziął broń do ręki i rzucił się na potwora. Ten pragnął się zbliżyć do jego szyi i wgryźć swoje zęby w jego skórę.
"Dam sobie radę" - powtarzał w myślach, gdy atak nie wyszedł.
Nagle usłyszał strzał. Zombie osunął się z jego ciała, zostawiając na nim krew. Oszołomiony Aaron nie wiedział co się dzieje. Spojrzał na dziewczynę, która drżącymi dłońmi trzymała pistolet. Czyżby to był jej pierwszy raz? Blondyn podniósł się ciężko do góry, nie odzywając się ani słowem. Prawdopodobnie powinien ją przeprosić, ale sytuacja w dalszym ciągu była napięta. Owa osoba również nie zamierzała się odzywać, a więc tym lepiej.
Ucieczka przez zgliszcza metropolii mogły być trudniejsze niż mu się wydawało. Westchnął pod nosem, a potem jego durne ego dało o sobie znać. Jedyne co musiał zrobić, to dostać się do mieszkania, a potem na posterunek o ile już nie został powiadomiony.
- Nic ci nie jest? - mruknął pod nosem, świdrując wzrokiem podłogę. - Nie widziałem cię wcześniej i myślałem, że jesteś jednym z nich.
Nie odpowiedziała. Szła pewnym krokiem, nie zwracając na niego uwagi.
- W takim razie powinieneś bardziej uważać - odpowiedziała opryskliwie i wymijając go, wręczyła mu pistolet.
Noc zapowiadała się niesamowicie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)